
Takiego obrazu wampirów w polskiej kinematografii jeszcze nie było. Machulski (Seksmisja, Vabank, Killer, Pieniądze to nie wszystko) serwuje bowiem widzom opowieść o krwiopijcach z Mazur, którzy zamiast straszyć niezmiennie bawią. Próba sparodiowania gatunku wyszła reżyserowi całkiem przyzwoicie i choć można się tutaj doszukać luk w scenariuszu lub niekoniecznie dobrych rozwiązań scenicznych, to całość jest jak „połaskotanie w łydkę”, gwarantujące dobry nastrój przez najbliższe półtora godziny.
Rodzina Makarewiczów – czołowe postaci „Kołysanki” - na pozór nie wyróżnia się na tle mieszkańców Mazur. Podobnie jak oni zajmuje się robotą chałupniczą, zmaga z typowymi problemami wsi i zastanawia, jak związać koniec z końcem. Głową rodziny jest enigmatyczny Michał Makarewicz (postać kreowana przez znakomitego Roberta Więckiewicza). Jego ojciec (Janusz Chabior) to stereotypowy dziadek, nieumiejący pogodzić się z nową rzeczywistością i z własną starością. Żona Makarewicza (Małgorzata Buczkowska), z kolei, to matka Polka, która marzy o przeprowadzce do dużego miasta.
Pewnego dnia do drzwi ich domu puka Niemiec wraz ze swoją tłumaczką. Jest zainteresowany kupnem działki. Nie spodziewa się, podobnie jak reszta, że za chwilę zostanie ugotowany w „wampirzym bigosie”. Dzieci i „wiecznie głodny” dziadek przygotowują sobie niebiańską ucztę, zakuwając ofiary w dyby i przetrzymując je w piwnicy. Każdy Makarewicz zakrada się tam cichcem, wbijając swoje zęby w łydki księdza, Niemca i jego tłumaczki. Niektóre „rodzime wampiry” dostają kolki, innym wypadają zęby, a jeszcze inne próbują szybko dorosnąć.
Film Machulskiego to świetnie spędzone kilkadziesiąt minut. Genialna muzyka, ciekawe kreacje i rewelacyjny scenariusz. Obraz można polecić nie tylko pasjonatom gatunku, ale wszystkim tym, którzy w jesienne wieczory marzą o kubku gorącej czekolady w doborowym towarzystwie.